Rozdział III. Klejnot w Koronie. Peacemaking (Uspokajanie) ![]() Było niemal tradycją, że każdy coroczny Wielki Jarmark kończył się w ten sam sposób – powszechnym mordobiciem i burdą, podczas której nierzadko demolowano wszystko co się dało, a podpity tłum wznosił obrazoburcze okrzyki. Tradycją było też, że straż zwykle nie interweniowała – po pierwsze dla tego, że strażnicy w większości tez korzystali z uciech jarmarku i tak jak tłum byli zwykle w sztok pijani, a po drugie – ostania taka interwencja skończyła się tym, że nieomal pól miasta puszczono z dymem, a rannych i zabitych po obu stronach nie miał kto zliczyć…Tym razem jednak, wedle piskliwego kupca rzecz się miała inaczej – na jarmark zjechała kupą horda ludu z sąsiedniego miasta, a zadawniona nienawiść pomiędzy miastami dała znów o sobie znać – stąd też, zamiast spokojnej pijackiej burdy na placu targowym i okolicznych uliczkach wrzała już regularna bitwa, a w kilku miejscach nawet ktoś podłożył czerwonego kura… Mimo zacnej tuszy i przyrodzonego mu lekko tępawego wyrazu nalanej twarzy, kapitan Obuch był człekiem bystro myślącym, stąd też, gdy dopił piwo, miał już w myślach ułożony dokładny plan działania…należało odszukać tylko pewnego człeka, i dopilnować żeby zrobił co należy…Pogwizdując wesoło, Obuch przypasał sobie „oznakę urzędu” - solidna dębową pałę okutą żelazem, naciągnął buty, i zanim wyszedł, z kasy straży zabrał kilka monet i długi, pogięty zwitek papieru, a ze składziku – kawałek niedopalonej świeczki. Tak zaopatrzony, polecił swemu zastępcy „absolutnie nie podejmować żadnych działań”, a zapytany gdzie idzie, odburknął :„do burdelu” i wyszedł z chłodnego wnętrza posterunku na zalaną słońcem ulicę. Uśmiechając się pod wąsem na zdumiona minę zastępcy, pewnym krokiem ruszył w kierunku Nabrzeża – wznoszącej się nad rzeką dzielnicy, słynnej z gospód i domów uciech wszelakich, a także prowadzenia ciemnych interesów. Dziś było tu spokojnie - większość bywalców zapewne obijała sobie gęby na jarmarku, a zresztą środek dnia, w innych częściach miasta będący szczytem ludzkiej aktywności, tu oznaczał stagnację i zastój w interesach, bowiem większość klientów schodziła się dopiero po zapadnięciu zmroku. Mijając senne, puste gospody, brudne burdele i zamknięte na głucho przemytnicze składy, Obuch dotarł w końcu do bardziej ekskluzywnej części Nabrzeża, gdzie zwykle bawili się w tajemnicy bogaci mieszczanie i włodarze miasta. Budynki były tu czystsze, ulice pozamiatane, a gospody przypominały raczej ekskluzywne miejsca spotkań, gdzie serwowano wina, a nie obskurne nory, gdzie biedacy zapruwali się marnym piwskiem. Idąc wciąż naprzód, Obuch dostrzegł w końcu to czego szukał – mały, schludny budyneczek, obrośnięty bluszczem i dzikim winem, o bielonych ścianach. Zdawać by się mogło, iż jest letnia rezydencja jakiegoś możnego człeka, lecz po prawdzie był to najbardziej ekskluzywny burdel w mieście - sławne w całej prowincji „Trzy dzwonki”. Kapitan nigdy nie był w środku, i po prawdzie go nie kusiło – nie dość, że samo wejście tutaj kosztowało niemal tyle co jego półroczny żołd, to jeszcze Obuch wolał prostsze rozrywki – piwo, karczemne dziewki i wesołą męska kompanię, a nie wino, dyskusje i takie tam „ekscesy jaśniepanieństwa”, jako sam to nazywał. Nim doszedł do drzwi owego pożądanego przez tak wielu przybytku, drogę zastąpił mu ktoś, kogo na pierwszy rzut oka Obuch wziął za trolla. Nie troll był to jednak, lecz burdelowy wykidajło – potężny człek o prowincji troglodyty i mniej więcej takim samym rozumieniu świata. Przyzwyczajony do tego, że albo się tu ludzi wpuszcza, albo wywala na zbity pysk, zdumiał się potężnie, gdy Obuch, ukłoniwszy się grzecznie zapytał: „Szanowny panie, zastałem może mistrza Anemona?”. Chwilę trwało, nim do olbrzyma dotarł sens słów, chwilę jeszcze, zanim przypomniał sobie kto to taki, aż w końcu, po jakimś kwadransie (Obuch czekał cierpliwie) wielkolud zdołał podjąć potężny myślowy wysiłek i odpowiedział dudniącym głosem : „Nie”, Kapitan kiwnął lekko głową, na znak, że rozumie i odszedł. Prawdę mówiąc spodziewał się takiej odpowiedzi, lecz zawsze wolał sprawdzić. Jeśli nie było go w domu uciech, Anemon mógł jeszcze być tylko w jednym miejscu – karczmie „Pod Złotym Dzbanem’”. Nim Obuch tak wyruszył, skierował jeszcze swe kroki do alchemika, skąd wyszedł, lżejszy o kilka złotych monet, lecz bogatszy o podrzucany w ręku pękaty woreczek, wypełniony niezwykle gorzkim, metalicznym proszkiem o wstrętnej woni. Karczmę odszukał prędko, na protesty zniewieściałego młodzieńca, który pilnował wejścia i usiłował tłumaczyć kapitanowi że „wymagany jest strój odpowiedni”, postukał tylko znacząco w rękojeść pały, od karczmarza wziął jeszcze kwaterkę wody, i po chwili pochylał się nad stolikiem w głębi gospody. Na stoliku leżał, w pestkę pijany drogim winem ,człek którego kapitan tak usilnie szukał – Anemon. Był to mężczyzna mniej więcej trzydziestoletni, o zniewalającej damy urodzie, ubrany wystawnie i bogato. Anemon był jednym z najlepszych bardów w kraju – powiadano że przygrywał nawet samemu królowi. – jednakoż, mimo bajecznych zarobków, chodził zwykle biedny jak mysz kościelna, pociąg bowiem do pięknych pań wątpliwej cnoty i drogich trunków skutecznie rujnował mu kieszeń. Kapitan kilkakrotnie potrząsnął grajkiem, a nie doczekawszy się żadnej reakcji ochlaptusa, z westchnieniem wsypał całą zawartość woreczka do kubka z wodą. Płyn zapienił się, zabulgotał, w całej gospodzie wionęło obrzydliwym smrodem, a woda nabrała intensywnie zielonego koloru. Obuch jednym szarpnięciem, znamionującym wieloletnia wprawę, podniósł głowę barda wyżej stołu, zatkał mu nos, a gdy Anemon rozdziawił usta, chwytając łapczywie powietrze, Obuch jednym płynnym ruchem wlał mu do gardła cały kufelek substancji, dla pewności zaprawiając jeszcze pijanice potężnym ciosem w plecy. Zaraz potem Obuch odskoczył szybko od barda, któremu głowa znów zaczęła się na powrót sennie chylić się ku blatowi stołu. Jednako w połowie tego opadania, z mężczyzną zaczęło się dziać coś dziwnego: pozieleniał na twarzy, następnie gwałtownie spurpurowiał, a potem z nieludzkim wrzaskiem, zasłaniając sobie dłonią usta, wyleciał na ulicę, kopniakiem otwierając drzwi. Kapitan, wychodząc chwilę później z gospody z dwoma kuflami zimnego piwa, zastał go klęczącego nad najbliższym rynsztokiem – sponiewieranego jak siedem nieszczęść co prawda, ale trzeźwego jak świnia…cóż, terapie wstrząsowe są zawsze najskuteczniejsze… Podał bardowi kufel piwa do spłukania z gardła absmaku, i krótko wyjaśnił całą sprawę, bard jednak, odzyskawszy po kufelku normalny kolor i zwykłą pewność siebie, odburknął cos nieuprzejmego i szykował się do odejścia. Obuch uśmiechnął się tylko – i na to był przygotowany. Wyciągnął więc pogiętą, ale pokaźnej długości listę, i powoli, z zachowaniem należyte powagi zaczął z niej odczytywać wszelkie długi, jakie bard zaciągnął tu i tam, kilka skarg możnych rządców miasta, którzy życzyli sobie „mieć głowę tego cudzołożnika na palu” i szereg innych rzeczy, których Anemon się dopuścił tu i tam. Nie doszedł nawet do połowy spisu, gdy bard na powrót pobladł, oklapł i spuścił nieco z tonu, zgładzając się zrobić wszystko, o co go kapitan prosił. Zabrawszy jeszcze z karczmy lutnię grajka, Obuch powiódł go w okolice rynku, gdzie wznosiło się podwyższenie, na którym kiedyś wieszano przestępców (choć po prawdzie nawet najstarsi mieszkańcy nie pamiętali kiedy takie zdarzenie miało ostano miejsce), a obecnie stało puste…Niżej, na rynku faktycznie nie było wesoło – wrzała tam regularna bitwa, kilkanaście straganów płonęło, trupów jednako (ku swej wielkiej uldze) Obuch nie dostrzegł. Wytłumaczywszy bardowi, co ma robić, zszedł z podwyższenia, ugniatając w palcach woskową świeczkę, a gdy była już dość miękka, napchał sobie szczodrze wosku do uszu. Nie słyszał więc, kiedy bard zaczął śpiewać, lecz efekt był natychmiastowy – wszyscy jak jeden mąż, i miejscowi i przejezdni, mężczyźni i kobiety, dzieci i zwierzęta, zastygli niczym posągi, i odwrócili się ku „scenie”, zapominając o bożym świecie, waśniach i walce. Noże, cepy i kije wyleciały wszystkim z rąk, okładający się pięściami zaprzestali tego ekscytującego zajęcia, uwolnione nieopatrznie z zagrody byki przestały trykać wszystkich dookoła, słowem – zapanował powszechny spokój i harmonia….”Prawdą jest,” - myślał Obuch, przyglądając się owemu ziszczonemu cudowi – „że muzyka łagodzi obyczaje”… Po chwili zadumy splunął jednak siarczyście, chwycił mocno pałę w obie ręce, i zaczął uspokajać walczące, a teraz zasłuchane strony dużo bardziej skutecznie, bowiem wiadomym jest, że ulotne są chwile spokoju, a bard nie będzie śpiewał wiecznie…. Uspokajanie to niezwykle ważna oraz przydatna umiejętność barda. Pozwala ona na czasowe uspokojenie celu, który oczarowany dźwiękami przestanie się poruszać i atakować. - szansa na uspokojenie zależy od bazowej trudności jakie przypisane mają potwory, rodzaju instrumentu oraz od wysokości umiejętności: Muzykowania i Uspokajania, - po udanym, bądź nieudanym użyciu umiejętności, musimy odczekać pewien okres czasu (ok. 7-8 sek) zanim będziemy mogli go użyć ponownie, - szanse na uspokojenie rosną, gdy na uspokajanych przez nas potworach, użyjemy umiejętności Osłabienia, - nie wszystkie potwory można uspokoić (np. Gnijąca Czeluść), - umiejętność ta działa na innych graczach, tylko w taki sposób, że wybija ich z trybu walki. Uspokojony, może niezwłocznie ponowić atak, - czas uspokojenia może wahać się od kilku, do kilkudziesięciu sekund. PORADY: - trenować możemy nie tylko na innych graczach lub potworach. Gdy użyjemy umiejętności uspokajania na sobie, melodia będzie działała obszarowo, nawet jeśli wokół nas nie ma nic, co można by uspokoić. Umiejętność niezbędna na przynajmniej 90% do korzystania z pieśni barda opartych o uspokajanie. Więcej w dziale Pieśni Bojowe. Dodano: 2006-08-16 |